DeDeeN DeDeeN
1451
BLOG

Kalejdoskop Hoffmana

DeDeeN DeDeeN Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 24

... nie wierzę w to, że taki czy inny temat może uczynić gówno arcydziełem.

                                                                                                             bloger Kamiuszek

 

Nawet, gdybym posiadał tyle talentu, co wszyscy pisarze PRL do kupy razem, nie chciałbym (...) tak pisać pod "autocenzurę" jak oni.

                                                    Józef Mackiewicz
 
W ten sposób, to my nigdy nie kupimy wózka dla Karoliny.
                                                   Józef Mackiewicz Lewa wolna


Obejrzałem film Jerzego Hoffmana pt. "Bitwa Warszawska 1920". Zrobiłem to zupełnie przypadkowo. Obejrzałem go na You Tube. Sam się włączył, wcale go nie szukałem, nawet nie przypuszczałem, że tam jest. W pierwszej chwili chciałem zmienić, ale przypomniałem sobie, że jakiś czas temu bloger Kamiuszek nawiązał w rozmowie ze mną do pewnych wątków tego filmu, więc pomyślałem, że warto się zorientować, o co chodzi. A poza tym, cóż to za zrządzenie losu. Oto mam na biurku pachnące drukarnią wydanie najlepszej powieści o wojnie polsko - bolszewickiej, a ślepy los na monitorze mojego komputera wyświetla film, zapowiadany jako wielki fresk historyczny, o tym przełomowym w naszych dziejach wydarzeniu. Może to znak?.
 
Muszę się wytłumaczyć. W ubiegłym roku nie byłem zainteresowany filmem Hoffmana. Nie interesuje mnie lewacki punkt patrzenia na cokolwiek, a szczególnie na historię Polski. Ogólnie brzydzę się oświetlania przeszłości za pomocą reflektorowego szperacza. A dla postępowych lewaków, punktowe oświetlanie przeszłości, to jedyna bezpieczna metoda, zaglądania w przeszłość. W ten sposób powstaje widowisko. Jak w teatrze.

Obrót tubką i widzimy inny wzór. Znowu obrót i jeszcze piękniejszy pojawia się obrazek. Ojciec na każdym odpuście kupował mi takie coś, a ja co roku 15 sierpnia nie mogłem się nadziwić możliwościom tej magicznej tuby. Niewyczerpalna ilość pięknych wzorów! Ale zauroczenie trwało krótko, bo znienacka pojawiała się u mnie konieczność uwolnienia jednego z tych uwięzionych wewnątrz obrazków. Jeszcze w wieku szkolnym łudziłem się, że tym razem  w końcu się uda. Dzisiaj myślę, że ojciec wiedział o moich złudzeniach. Może dlatego konsekwentnie kupował mi ten odpustowy kalejdoskop.

Oczywiście w środku nie było żadnego pięknego obrazka, w środku nie było nic. Trzy szkiełka i trochę plastikowych trocin. Dokładnie tak, jak w filmie Hoffmana. Zabawa trwała najwyżej dzień - dwa, a potem przerwa do następnego odpustu, który w mojej parafii pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wypadał co roku dokładnie 15 sierpnia. Ojciec brał urlop i szliśmy na odpust. To znaczy domyślam się, że brał urlop, wtedy rzecz jasna nie miałem tego najmniejszej świadomości. Po prostu w dniu odpustu, szliśmy z ojcem na odpust i już.  A matka jak tylko zbliżaliśmy się do kościoła, ostrzegała ojca: tyko nie kupuj mu tego kalejdoskopu, bo znowu się pokaleczy jak w tamtym roku, a broń Boże korkowca. Z korkowcem było gorzej, za to kalejdoskop miałem co roku. Ale nie ukrywam, że jego zagadkę rozwiązałem tak późno, że lepiej będzie dla mnie, jak się tym nie pochwalę. Za to mam powody, aby podziękować odpustowemu kalejdoskopowi. Ojcu też.
 
Przed premierą spodziewałem się, że film będzie natrętną gloryfikacją Józefa Piłsudskiego, która zamiast przydawać Marszałkowi szacunku i powagi, ośmiesza go po prostu. Do tego trochę lewicowego sztafażu i parę zmanipulowanych faktów. Tak właśni sobi wyobrażałem ten film. Za takie coś dziękuję, a na 3D i inne sztuczki, to do kina nikt mnie wołami nie zaciągnie. Nauczka z kalejdoskopem mi wystarczy.

I tak też się stało, film odpuściłem. Recenzji też nie czytałem. Ale jakieś opinie musiały do mnie dotrzeć, ostatecznie mieszkam prawie w środku Polski i mam radio z komputerem. Oprócz frazesów zapamiętałem uderzającą zgodność krytyków, co do jednej rzeczy. I ci co byli za, i ci co byli przeciw przytaczali na obronę swoich stanowisk jakieś miałkie i niewiele znaczące argumenty i obie strony wyjątkowo zgodnie i pospiesznie osiadały na tej argumentacyjnej mieliźnie, klepiąc wiosłem polemiki po wilgotnym piasku.

Okazało się, że już pierwsze kadry filmu pozwoliły mi pozbyć się wszelkich obaw, co do pochopności moich przypuszczeń. Kiedy aktor Jerzy Bończak, na widok wirującego pępka tancerki wpadł w stan ekstatyczno -emfazyczny, który wyniósł jego kapitański mundur nad kawiarniane stoliki, pomyślałem, oho! zaraz się okaże, że to właśnie on wywoła tę tytułową Bitwę Warszawską, tak jak parę lat temu podpalił Ukrainę. Ale nie. Tym razem okazał się plugawcem, chamem i epidemią zgnilizny moralnej zadekowanej na tyłach, to i owszem nihil novi..,  ale wojny nie wywołał.  Za to korzystał skurczybyk jeden z jej damskich owoców zakazanych, wykorzystując swoje kapitańskie możliwości. Szczęściem była w pobliżu stara, ale dziarska Kurcewiczowa, i wzorem Skrzetuskiego, wywaliła na zbity pysk łobuza, wprost na front bolszewicki w przebraniu mandaryna.  ( Skrzetuski, tym razem, grał urzędniczą łajzę, więc mu rola nie pozwalała na  wykidajłowanie.) 

Potem, albo przedtem, nie pamiętam dokładnie, a właściwie to chyba równocześnie, okazało się, że Wieniawa pije wódkę z futurystami w 1920 roku. No! tu to już jesteśmy w domu. Ja już nie będę czepiał się Hoffmana o to, że każe pić wódkę czterdziestoletniemu Wieniawie z nieletnimi geniuszami z butem w butonierce, bo wiem, że w kinie wszystko jest możliwe, toć to magia taka sama jak ten odpustowy kalejdoskop, ale muszę zwrócić uwagę, że filmowi nadał tytuł: Bitwa Warszawska 1920, a to do czegoś zobowiązuje. Reżyser nadając taki tytuł swojemu filmowi obiecuje, że widz, po jego obejrzeniu, uzyska jakieś kompendium na temat tego wydarzenia. Dlaczego więc w owym kompendium, umieszcza reżyser termin futuryzm, w kontekście Bitwy Warszawskiej, tego nie mogę zrozumieć.Przecież, ani sam futuryzm, ani przedstawiciele tego nurtu nie odegrali w wydarzeniach, których dotyczy film (wnioskując z tytułu) żadnej roli. A jednak zostali z tym wydarzeniem skojarzeni.

Z czym kojarzy nam się futuryzm? Oczywiście z awangardowym kierunkiem w sztuce, którego głównymi przedstawicielami w Polsce byli: Wiktor Zysman czyli  Bruno Jasieński, Aleksander Wat, Anatol Stern i kto jeszcze? Obawiam się, że wiedza większości pytanych właśnie uległa wyczerpaniu. Lepiej przygotowani przywołają Stanisława Młodożeńca i Tytusa Czyżewskiego, ale to już naprawdę koniec. Historycy literatury wygrzebią oczywiście Jerzego Jankowskiego i może jeszcze ze dwie osoby. Znaczenie ruchu dla kultury polskiej?  Odpowiedź, to już jest wyzwanie jedynie dla osób bardzo wtajemniczonych. Nie będziemy się tym aspektem zajmować. Wystarczy nam wypowiedź, a w każdym razie jej sens, jednego z liderów futuryzmu w Polsce, Aleksandra Wata: byliśmy znacznie mniej utalentowani od Skamandrytów, więc aby zaistnieć musieliśmy zostać futurystami.

Pod słowo "futurystami" proponuje podstawić "skandalistami" i uzyskamy ponadczasową maksymę wszystkich tych, którym Bozia nie dała, a kieszeń potrzebuje, więc swój talent lewarować muszą. Jak się kończy skandal, a kończy się zaskakująco szybko, trzeba się lewarować czymś innym. Na przykład wrażliwością na społeczną krzywdę, prawami człowieka, dziecka , psa, kobiety i ogólnie ochroną przyrody i walką o pokój i przyjaźń miedzy narodami. Ale dzieci i przyroda to są hity. No i wrażliwość na krzwdę jest bardzo uniwersalna. Krótko mówiąc, artysta raz lewarowany, dalej bez lewara tworzyć nie potrafi, no chyba, że ma talent, albo nie posiada pragnienia sławy, co w przypadku artystów postępowych jest wykluczone.  Nasi futuryści rozpoczynali od lewarowania się epatowaniem burżuja i filistra  poprzez czytanie nago swoich wierszy w środku miasta (Anatol Stern) a skończyli jako słudzy systemu komunistycznego (trzej pierwsi).
 
Gdyby futuryści pozostali wraz ze swoimi zainteresowaniami w magicznym kręgu sztuki, dzisiaj rzecz jasna, nikt by się nimi nie zajmował. Może jacyś doktoranci i ich promotorzy, i to wszystko. Ale futuryści śmiem twierdzić większą popularność zdobyli jako działacze polityczni niż literaci. I to właśnie z tego powodu są wywołani z mroków historii przez pana Hoffmana, gdyż środowisko z którego się wywodzą, nie jest jeszcze przez wielu Polaków odbierane właściwie. Jeszcze ciągle zbyt wielu Polaków, bez życzliwości traktuje osoby o lewicowych i komunizujących poglądach, więc wizerunek działacza lub sympatyka przedwojennej KPP oraz jej przybudówek, pan Hoffman postanowił ocieplić. Dlaczego wobec tego nie posłużył się życiorysem Władysława Broniewskiego, który do tej roli nadawał się idealnie? Tylko sięgnął do futurystów? Odpowiedź wydaje się być oczywista. Broniewski był Polakiem i polskim patriotą. A to nie o takich komunistów tu panu Hoffmanowi chodziło. Tacy jak Broniewski ocieplają się sami. Aha, i jeszcze jedno, bo bym zapomniał. Broniewski miał talent. 

Obarczenie środowiska futurystów dźwiganiem patriotycznej narracji, jest doprawdy paradne. Pomijając już fakt ambiwalentnego stosunku futurystów do patriotyzmu, te nieszczęsne dzieci Włodzimierza Majakowskiego odegrają w dziejach Polski rolę po dwakroć haniebną. Najpierw zakończą międzywojenny flirt z komunizmem, jawnym wystąpieniem przeciwko Polsce po sowieckiej agresji 17.09.39,  w jednym z najobrzydliwszych aktów zdrady w dziejach Polski, czyli tzw. kolaboracji lwowskiej. Po wojnie jako stalinowscy inżynierowie dusz staną na czele, ramię w ramię, z komunistami przedwojennymi i świeżym desantem wschodnim, do wynaradawiania społeczeństwa polskiego, według moskiewskich dyrektyw.

Nie może być też wątpliwości co do intencji reżysera. Albo sam z siebie lecząc jakieś swoje kompleksy, albo za sugestią któregoś ze sponsorów, czy innych niewidzialnych sił, Jerzy Hoffman, jak potrafił usiłował zapudrować syfa na nosie żydokomuny,  czyli haniebną rolę jaką ludzie związani z tym awangardowo - postępowo - lewicowym kierunkiem odegrali w naszej historii. Tyle o futurystach. Na razie, bo sądzę, że trzeba coś o nich jeszcze napisać w osobnym tekście. Zdecydowanie na to zasługują. Zdecydowanie należy ich wyciągnąć z tego gabinetu krzywych luster w których umieścił ich Hoffman, w nadziei, że te krzywe lustra wyprostują ich życiorysy.

W zasadzie od tego momentu, w którym dowiadujemy się, że nasz główny bohater oraz dawaj jego kuple, mają za swojego idola Włodzimierza Majakowskiego, a dwa razy od nich starszy, adiutant Naczelnika Państwa ojcuje ich knajpianym szaleństwom i pije z nimi wódkę, nie możemy mieć najmniejszych złudzeń co do tego, że reszta filmu będzie nakręcona według schematów wypracowanych w starym Mosfilmie. Zasad których bardzo skutecznie wyuczono pana Hoffmana w trakcie jego moskiewskich studiów. Zgodnie więc z regułami, wszyscy fikcyjni bohaterowie po stronie polskiej, to jakieś niedojdy, moralni degeneraci, nawiedzeni fanatycy religijni, a nawet prekursorzy zbrodni sądowej, jak ten major co chciał bidnego ułana futurystę zastrzelić niesprawiedliwie, bo było gorące lato.  Albo durnie, jak w przypadku por. Jana Kowalewskiego. Tylko futuryści są OK. No i jeszcze Kurcewiczowa, to też jest klawa babka. Ale to Rusinka, ona może być klawa. Polacy nie. Chyba, że są futurystami. Przesadzam? Jeżeli tak to nic prostszego, jak dać mi po nosie, wykazując odpowiednią postać wśród bohaterów tego filmu.

Przypominam. Ten film nosi tytuł Bitwa Warszawska 1920. Na taki film widz polski i nie tylko polski idzie po to, aby dowiedzieć się o co tam chodziło, w tej Bitwie, bo albo wcale o niej nie słyszał, albo piąte przez dziesiąte i uznał, że forma kinowa opowieści jest najwłaściwsza dla jego percepcji. Wychodząc z kina ma prawo, zgodnie z tym co zobaczył, mniemać o patriotyzmie polskich futurystów. Czego jeszcze się dowie?

Jedna z wcześniej wymienionych postaci, Jan Kowalewski, nie jest postacią fikcyjną. Właśnie tak nazywał się szef dekryptażu polskiego, a jego zasługi w wojnie polsko - bolszewickiej są... no jakie? nie znajduję przymiotnika adekwatnego do ich skali. Powiedzmy, że ogromne, i pozostawmy resztę na inną okazję, bo temat zbyt poważny.  Jak poważny, to łatwo sobie wyobrazić, kiedy uzmysłowimy sobie możliwości jakie otwiera przed dowództwem wojskowym, przewaga informacyjna nad przeciwnikiem. Kiedy znane są ruchy wroga i jego zamiary,  to jak oszacować wartość takiej wiedzy? Jednym zdaniem się nie da.

Przypuszczam, że to właśnie z powodu tych jego zasług, Hoffman postanowił sobie z niego zadrwić. Sprawę Hoffmanowi ułatwia fakt, że osiągnięcia polskiego wywiadu radiowego i jego wpływ na przebieg wojny polsko - bolszewickiej, w tym obronę Warszawy, były ze zrozumiałych względów ( zadania wywiadowcze wobec Sowietów nie kończyły się wraz z podpisaniem pokoju ryskiego ) jedną z najściślej strzeżonych tajemnic II Rzeczpospolitej, przynajmniej do  roku 1928, kiedy Sowieci wprowadzili maszynę szyfrującą Fijałka. Nazwisko Jana Kowalewskiego i jego zasługi nie mogły być znane opinii publicznej w czasie, kiedy pisana była historia tej wojny. Kowalewski był nieznany i takim pozostał.

Można powiedzieć, że akurat na tym odcinku film Hoffmana nic nie fałszuje. Pozornie. Otóż, nie miałbym najmniejszego żalu, gdyby Hoffman całą tę sprawę związaną z polskim radiowywiadem zwyczajnie pominął. Ostatecznie naprawdę nic wielkiego by się nie stało, gdyby tak jak dotychczas, przez dziesiątki lat i w setkach prac historycznych, wysiłek intelektualny por. Kowalewskiego i skupionych wokół niego profesorów matematyki: Stefana Mazurkiewicza, Józefa Leśniewskiego i Wacława Sierpińskiego pozostawał anonimowy i anonimowo zasilał konto zbiorowych dokonań NDWP oraz Marszałka Piłsudskiego, który z ustaleń wywiadu korzystał pełnymi garściami. Ostatecznie to co robili, robili nie dla sławy i zaszczytów. Taka specyfika tej roboty.

Nie mniej jednak, to co zrobił Jerzy Hoffman, uważam za niebywałą grandę. Przypisał dwóm anonimowym futurystom, zasługi osób, które znamy z imienia i nazwiska. Tego nie wolno pozostawić bez nazwania po imieniu. To jest grabież. I to grabież kwalifikowana. Nie tylko pozbawia autorów należnej im chwały, ale podmienia ich w świadomości historycznej Polaków, na jakiś postępowców, i wiąże ten sukces ze środowiskiem, który nigdy nie miał z żadnymi sukcesami Polski, nic wspólnego, a wręcz przeciwnie. Kto dopuścił do tego, aby ten film poleciał w świat, pod takim tytułem?  Bitwa Warszawska!? To już nie jest kwestia takiej czy siakiej polityki historycznej. To jest sabotaż! 
 
Dygresja co do tych szyfrów Cezara i frekfencji (75'). Nie mam miejsca, aby to tutaj omówić dokładnie, chociaż sprawa jest banalnie prosta. Wiedzę o takich rzeczach jak szyfr Cezara, harcerze nabywają w trakcie  zdobywania sprawności Mały Konspirator. To jest tak, jakbyście państwo próbowali oświecić polonistę odkryciem, że słowo "gżeh" znaczy dokładnie tyle co "grzech" .
 
No to teraz już wiemy,  jakiego jełopa zrobił Hoffman z por.  Jana Kowalewskiego. 
 
Dla ciekawskich. Szyfr o którym mowa w flimie nazywał się Rewolucja i był faktycznie szyfrem stosunkowo skomplikowanym. Za dużo miejsca by mi zajęło jego opisywanie,  nie ma to zresztą znaczenia. Wystarczy powiedzieć, że był to bodaj najbardziej skomplikowany, specjalnie przygotowany na ofensywę warszawską szyfr, którym miały posługiwać się wszystkie oddziały Armii Czerwonej w czasie zdobywania Warszawy.  Był to szyfr kratkowy, a nie żaden szyfr Cezara (takich szyfrów w ogóle nie stosowano). Był oczywiście szyfrem w języku rosyjskim i z łaciną (ach ta fntazja scenarzysty) nie miał nic wspólnego.  Jedyne prawdziwe słowo jakie w tym żenującym dialogu pada to wielokrotnie kodowany. Tyle jest prawdy w tej scenie. Rewolucja została złamana przez por. Kowalewskiego i prof. St. Mazurkiewicza w dniu 12 sierpnia.
 
Piszę to wszystko, aby oddać hołd pamięci polskim kryptologom, bo na to zasługują, w przeciwieństwie do wylansowanych filmem polskich futurystów. Rozwiązywanie tego szyfru rzeczywiście nie było łatwe, ale i tu uwaga, zaczął się rozwiązywać po godzinnej analizie  obu panów. Oczywiście rozwiązanie całej "kratki" musiało zająć trochę czasu, ale to już sprawa stosunkowo łatwa, a jedynie czasochłonna. Dodam, ze niektóre prostsze szyfry Kowalewski czytał płynniej, niż ja Pana Tadeusza. Czy byście państwo tego się spodziewali po tym facecie, co w filmie Hoffmana kręcił się wokół futurystów tak nerwowo? Ja, gdybm nie wiedział jak było - nigdy!

Powiedzcie mi dzieci, spyta nauczycielka realizując nowe podstawy programowe: kto pomógł największemu polskiemu patriocie Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, obronić niepodległość rozwiązując szyfry wroga? - Dwóch takich fajnych panów, co zawsze chodzili ze sobą w parze i byli śmieszni - odpowiedzą dzieci, bo niby co mają odpowiedzieć, skoro wycieczka na dwie godziny do kina pochłonęła cały czas przewidziany w programie nauczania na wojnę polsko bolszewicką. - A wy dzieci też chcecie być tacy fajni jak ci dwaj panowie? Taaak! odpowiedzą dzieci i pani całej klasie wstawi szóstki z historii, i będzie miło, tym bardziej, że sama niewiele więcej wie, niż to co zobaczyła w kinie. Ale dzieciom tych dzieci będzie można powiedzieć już całą prawdę. Tę, która na razie, w swojej ostatecznej wersji, jeszcze nie jest znana nikomu. Ale objawi się kiedyś zapewne, w przyszłości, jak tylko dojrzeje, jak przyjdzie czas na następny etap projektu. 

Stawiam wniosek. Dopóki nie zostanie zmieniony tytuł tego filmu, należy go po prostu - bojkotować! Bojkotować tę nieszczęsną Bitwę.., bojkotować Hoffmana razem ze wszystkim jego pozostałymi produkcjami. Aż do skutku. I kategorycznie zabronić oglądania tego filmu dzieciom i młodzieży. Żadnych wycieczek szkolnych do kina nawet jak zmienią tytuł. Zaniedbywanie takich właśnie drobiazgów nie wartych uwagi i sporów doprowadziło do polskich obozów śmierci. 

Film  przestałem oglądać po dziesięciu minutach i zająłem się czymś ciekawszym. Ale on leciał sobie dalej. Strzały, wybuchy, mono deklamacje Olbrychskiego, kremlowski tercet egzotyczny, jakieś śpiewy...
Właściwie to tylko tych śpiewów byłem ciekaw.

I oto nagle do moich uszu dociera: nawet każda mucha nad którym gównem ma latać. Zaskoczony cofam tę scenę i oglądam uważnie. O co chodzi? Czyżby plagiat? Ale zaraz? Hoffman zerżął z Mackiewicza?! Nie do wiary!!. Oglądam uważnie jeszcze raz, a potem jeszcze kilka razy. A potem cały film od początku, z kilkakrotnym powtórzeniem niektórych scen. W sumie coś około czterech godzin mi się nad tym zeszło. Albo sześciu, czas szybko leci. Byłoby o czym pisać. W zasadzie o każdej scenie! Bo każda oszukana.

Oto cały dialog z tej sceny, która mnie zaaferowała. Ułan futurysta wchodzi do kościoła, a tam aktor najbardziej mi znany z kabaretu Loża 44, układa trumny. To on będzie partnerem dla ułana, ale dopiero jak ten zapali świeczkę. Więc ułan wchodzi do kościoła i od razu widać, że z kościołem za bardzo nieobyty. Nie wie jak się zachować, rozgląda się jak w moskiewskim metrze. A czujny taki, jakby zegarek miał na ręce. I choć ślub brał kościelny, i do księdza Skorupki woła Ignac w środku nocy przez telefon, więc kumpel księdza pewnie bliski, to do kościoła wchodzi jak do jaskini nietoperzy. Podchodzi do bocznego ołtarza z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, zapala świeczkę, przeżegnał się, też jakoś tak do połowy, jakby wagonikiem gibnęło,  i mówi: 

- Za Sofię Nikołajewną.
- Modlić się o życie nie wolno. Tylko Boga rozzłościsz.
- Niby dlaczego?
- Bóg ma wszystko rozplanowane, nawet każda mucha nad którym gównem ma latać. Nie będzie zmieniać zamiaru bo ktoś mu jakiś pacierz sadzi. Ładny burdel by się zrobił.
- Nie wierz w takie rzeczy człowieku. Nic nie jest rozplanowane.


Ostatnie zdanie ułan futurysta wypowiada wpatrzony w obraz Jasnogórskiej Madonny. Patrzy na nią w sposób szczególny, tzn. reżyser zapewne chciał, aby w tej scenie zawarte były jakieś emocje, które  pozostaną w pamięci widza. Widać to po sposobie w jaki kazał operatorowi ją sfilmować. Ja niestety nie widzę w niej żadnych emocji, poza tępym wyrazem twarzy aktora. Wysiłki aktorskie, ktoś mi zarzuci, nie powinny obciążać Hoffmana, wszak za twarz Szyca i jego aktorstwo, on nie odpowiada. I tutaj wyjątkowo się zgodzę. Jest jak jest, i grać trzeba tym, co się dostało z rozdzielnika. Idź złoto do złota. mówiono w Krzyżakach, tutaj bardziej pasuje złotko do pozłotka.  Najlepiej będzie jak państwo sami obejrzą tę scenę w siedemdziesiątej minucie filmu. Ja mogę się mylić, gdyż mam prawo, po tym jak Hoffman obsmarował gównem Mackiewicza, być lekko... nieobiektywny.

Tę scenę trzeba widzieć w kontekście innej sceny o wymiarze metafizycznym. Myślę tu o scenie, w której młodzież patriotyczna poderwana modlitwą przez księdza Skorupkę, leci wprost na sowieckie maszynki. Właściwie to nie wiadomo po co oni biegną akurat w tamtą stronę i czy dobiegną, zanim ich bolszewicy wszystkich wystrzelają, gdyż reżyser zrobił cięcie albo się Idziakowi taśma skończyła, więc znaczenia tego biegu idiotycznych samobójców dla Bitwy nie poznamy. Za to pokazali nam twórcy, jak krzyż w powietrzu fajnie leci, zanim spadnie na ziemię. Ale żeby ta chwila, kiedy krzyż leci, nam nie umknęła, to reżyser zrobił nam wygodę i puścił to wolniej niż normalnie. To jest taka sztuczka znana z transmisji piłkarskich, od czasów kiedy na odpusty do mojej parafii przychodziły 15 Sierpnia, tysiące wiernych. Kiedy w czasie meczu, na boisku wydarzy się coś ciekawego, to realizator cofa i puszcza jeszcze raz, ale wolniej, żebyśmy sobie dokładnie obejrzeli i zapamiętali, to, co nie prawa nam umknąć. Na przykład: że ktoś strzelił gola. Hoffman, proszę wybaczyć patos,  też nam strzela gola. Nam wszystkim, mówię tutaj o Polakach. I chichoce przy tym, w zwolnionym tempie. 

Czy trzeba tłumaczyć symbolikę tej sceny? Hoffman dopuszcza się manipulacji. On dobrze wie, że dzień w którym zginął ksiądz Ignacy Skorupka był dniem ważnym dla obrony Warszawy. Ten dzień to początek końca sowieckiej inicjatywy strategicznej. To pierwsza wygrana przez nas bitwa w obronie stolicy. Ona o niczym oczywiście nie przesądzała, ale była tym, czym dla Wojny Ojczyźnianej był Stalingrad z psychologicznego punktu widzenia. Hoffman wie również, że ksiądz Skorupka nie zginął w czasie ataku, że nikogo do ataku nie podrywał i sam z krzyżem na wroga nie szedł. Tyle można przeczytać nawet w Wikipedii. Pokazana przez niego scena, to jest wersja śmierci ks. Ignacego, która pojawiła się w dniu następnym, 15 Sierpnia w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, i powielona uliczną legendą i kazaniami księży we wszystkich nabożeństwach Maryjnych, urosła do Mitu, którego znaczenia dla przebiegu Bitwy, nie da się przecenić, tak jak nie da się przecenić zasług por. J. Kowalewskiego i jego zespołu.
 
I jeszcze jedno. Ilekroć w filmie atakują bolszewicy, dochodzi do walki, zabijają naszych (przeważnie) lub sami giną. Oni nie biegną bez celu, oni biegną, aby walczyć. Czyli normalnie tak jak jest na wojnie. Nasi biegną, bo tak im każe imperatyw religijny. Bóg tak chce, więc Polak biegnie na spotkanie śmierci i niczym się nie przejmuje bo zbawienie wieczne ma zaklepane.

Nie prawda! Dość tych bzdur! Pierwszym pragnieniem Polaka jest pragnienie życia, a nie pragnienie jego oddania w imię Ojczyzny albo Boga!   Pod Ossowem największe żniwo zebrała panika i chaos jaki zapanował wśród ochotników, którzy po raz pierwszy zetknęli się z frontem i śmiercią. Była to naturalna reakcja na strach. To wtedy zginął ksiądz Skorupka, postrzelony zabłąkanym pociskiem w trakcie udzielania ostatniej posługi. Potem po opanowaniu chaosu, rozpoczęła się metodyczna bitwa, krwawa i zacięta, zakończona odrzuceniem bolszewików.

Ja oczywiście nie mam żalu o to, że w filmie został pokazany Mit,  a nie prawda historyczna. Sam, doceniając jego rolę dla obrony Warszawy, nie wiem jak przedstawiłbym śmierć ks. Ignacego Skorupki. W ten sam sposób, czy jakoś tak bliżej prawdy. Dlatego nie czynię Hoffmanowi z tego zarzutu. Ale musimy pamiętać o jednej, za to podstawowej rzeczy. Ten mit mógł zafunkcjonować jedynie w kontekście ZWYCIĘSTWA. Jego pojawienie się musiało zostać poprzedzone ZWYCIĘSTWEM. Nie metafizycznym, lecz zwykłym żołnierskim, okupionym krwią i ranami. Okupione bohaterstwem w obliczu śmierci. Bez ZWYCIĘSTWA nie byłoby żadnego Mitu. Co więcej, bez zatrzymania bolszewików na przedmościu warszawskim nie byłoby żadnej szarży znad Wieprza. A w każdym razie nie takiej. Najpierw trzeba by było odbić stolicę, aby później przepędzić bolszewików szarżą z boku. Podobnie z mityczną śmiercią księdza Ignacego. Nikt by nigdy o nim nie pamiętał z wyjątkiem najbliższych, gdyby nie było ZWYCIĘSTWA, na które szkoda było panu Hoffmanowi taśmy. I o to sknerstwo, ja mam do pana Hoffmana wielki żal, a nawet więcej niż żal.  Zbezczeszczona zostaje w ten sposób pamięć poległych, oraz wypaczony przebieg Bitwy.

Rozumiem pana Hoffmana. Futuryści mają los we własnych rękach, a Boga biorą za rogi, jak byka na corridzie. I nie pękają. Tak samo, jak nasz ułan futurysta przed Matką Boską, nie kuca. Futuryści postępowi mogą jedynie fanatykom religijnym tylko współczuć. Futuryści nigdy nie daliby się tak wystrzelać jak ci biegacze pod Ossowem. 

Więc ja dokończę za pana Hoffmana. Legion Akademicki dobiegł i odbił okopy i wraz innymi jednostkami zajął Ossów, i odrzucił bolszewików na parę kilometrów, i załatał dziurę, przez którą przenikały już nad Wisłę, pojedyncze grupki bolszewików. Pewnie to dlatego, w tym miejscu, postawiono pomnik ku ich czci. W miejscu, w którym ich bolszewickie szczęście, już pluskało się w wiślanych falach. A tu panie bęc, i figa z makiem z bolszewizmu nad Wisłą. To niech mają chociaż pomnik, pomyślano po latach. A Polakom - po oczach ich głupawym nabożnym patriotyzmem - łubudu!
 
Mała dygresja. Nie ukrywam, że dostrzegam w scenie ataku ochotników, taki sam zamiar, jak u innego wybitnego i utytułowanego, który naszym ułanom kazał szablami hitlerowskie czołgi kroić. A oni kroili. Ku zadziwieniu całego świata, kroili będąc zadziwieni, że na czołgowych lufach, szable im się łamią. Podobno istnieją krytycy, którzy tę kultową scenę rozumieją metaforycznie i zaliczają na poczet geniuszu twórczego WR (wielkiego reżysera ). Być może tak jest. Wiem natomiast, że oprócz tych paru krytyków rozumiejących sztukę wyższą, film obejrzały tysiące zwykłych ludzi, tak w kraju jak i poza, dla których ci nasi ułani z połamanymi szablami to zwykli durnie są, po prostu i tyle. Zacofańce. Myślę, że o to samo chodziło Hoffmanowi. Pokazanie zaślepionych fanatyzmem religijnym idiotów, którzy naćpani katolicką symboliką, jak suczka pewnej postępowej piosenkarki marihuaną, jedyne co potrafią to lekkomyślnie dać się zabić. Zabić bez sensu i celu, byle z Bogiem na ustach. Byle na religijnym haju. Aha i jeszcze jedno. Wtedy jeszcze zachowywano się na tyle przyzwoicie że film nosił tytuł nie zawierający żadnego ładunku. Lotna po prostu, a nie Wrzesień'39, albo Wojna Obronna'39. Teraz, kiedy cieszymy się pełną wolnością, można  już na chama: Bitwa Warszawska 1920. A  kto nam co zrobi? Kto się odważy?  

A teraz dialog znany mi od lat. Pochodzi z książki, której najnowsze wydanie, leży przede mną. To jest cytat z najlepszej powieści o tamtej wojnie, czyli z Lewej wolnej  Józefa Mackiewicza.

Oto jesteśmy świadkami wydarzeń rozgrywających się na froncie wojny polsko -bolszewickiej roku 1920. Dwóch ułanów, młodziutki Karol Krotowski i "stary wiarus", bo już około trzydziestoletni kapral Brąkiewicz, zaskoczeni ofensywą bolszewickiej kawalerii ukrywają się w stodole, za snopkami siana. Do stodoły wpadają goniący ich bolszewicy. Sytuacja jest beznadziejna.
Krotowski mimochodem zaczyna się modlić. Brąkiewicz mu zabrania.
 
Karol wetknął wargi w siano:
- Ojcze Nasz, Któryś jest w niebie...
(...)
- Byle się nie modlić... szepnął wtedy Brąkiewicz.
- Czemu?
- Powiem.


Tu dialog się urywa. Osaczonym przez bolszewików udaje się doczekać odsieczy i po kilkudziesięciu stronach powieści kapral Brąkiewicz wyjaśnia, dlaczego w dramatycznym momencie zabronił modlitwy ułanowi Krotowskiemu. Oto ten zafekalizowany  przez Hoffmana dialog, w oryginalnym brzmieniu:

- Ty, Krotowski, pamiętasz jak w koniczynie drystaliśmy przed czubarykami w stodole?
- No.
- Ja tobie powiem. Modlić się ze strachu nigdy nie trzeba. U Niego wszystko jest rozplanowane; każdy komar nawet na swoim miejscu lata. Pan Bóg sam wie co robi, nie? I Jemu twoich trzech groszy nie potrzeba.
- Ale Pan Bóg powinien być miłosierny.
- Powinien! Otóż to właśnie. On rozplanował i nie może zmieniać na każdy czyjkolwiek pacierz, bo wyszedłby burdel niesłychany. I w niebie i na ziemi. A ty Jego prosisz, żeby zmienił. Pan Bóg jest miłosierny, fakt, i przez to Jemu przykrość sprawiasz. Bo przez miłosierdzie swoje, Jemu jest nieprzyjemnie tobie odmówić w twoim strachu, a odmówić musi musowo. Bo nie słuchać-że Jemu każdego szeregowca, i ułana, i dragona, i jeszcze konnego artylerzysty może. Bo w takim wypadku ani jeden żołnierz z żadnej strony kity by nie odwalał na wojnie. Bo każdy prosi, i za niego, weź, jeszcze proszą, to matka, to żona, to dziwka tam jaka. Niemożebna rzecz! Dlatego ja tobie wtedy mówiłem: tylko się nie modlić. Sobie nie pomożesz, a Pana Boga denerwujesz niepotrzebnie... 


Myślę, że komentarz zbyteczny.

W dniu 15 Sierpnia Marszałek był w Puławach i chrzcił dziecko profesora Stanisława Minkiewicza, w kościele, co za zbieg okoliczności, pod Wezwaniem  Najświętszej Maryi Panny. Postarajmy się zastanowić nad myślami Marszałka w dniu Maryjnego święta, na parę godzin przed rozpoczęciem ofensywy znad Wieprza. Kiedy tak stał w okrągłym puławskim kościółku "na górce" patrząc na Jej wizerunek, jakie myśli zaprzątały jego głowę? Prosił Ją o łaskę i błogosławieństwo dla swojej misji i powierzał los Ojczyzny w jej opiekę, czy raczej jak Szyc futurysta, przed nią nie pękał?.    

Myślę, że jeżeli Marszałek Piłsudski, wtedy w Puławach, miałby możliwość wyboru jednego z dwóch dialogów, to jego wybór wydaje się być oczywisty. Nawet Hoffman podświadomie przyznaje rację Mackiewiczowi. W jednej ze scen Marszałek mówi: widzisz Wieniawa, na wojnie wszystko w rękach Boga. Są to prawdziwe słowa, które Marszałek wypowiedział do żony Aleksandry w czasie pożegnania, tuż przed wyjazdem do Puław. Czyli co? To w czyich rękach nasz los w końcu, bo zaczynam się czuć zgubiony? Boga czy Borysa? Komu w końcu mam w tym filmie kibicować? Futuryście czy Piłsudskiemu, bo przecież obaj nie mogę mieć racji!

Aż się prosi zapytać pana Hoffmana jak to z tym Bogiem miało być. Myślę, że on sam nie wie. Myślę, że bardzo byłby zaskoczony tym jaki piękny udało mu się stworzyć paradoks. A może?, teraz mnie natchnęło!, może Hoffmanowi chodziło o pokazanie, że każdy obywatel tego nowego/starego państwa, jak jeden niezależnie od narodowości, niezależnie od przekonań politycznych i niezależnie od swojej religii, stanął w potrzebie wspólnej Ojczyzny, jak husaria pod Kłuszynem. Myślę że tak właśnie sobie zaplanował reżyser, aby dwaj główni bohaterowie, fikcyjny i historyczny, mieli całkiem inny pogląd na te dość zasadniczą kwestię. To przypuszczenie potwierdza scena gdzie Żydzi (69') ramię w ramię z Wojskiem Polskim kopią okopy. Solidarnie; jeden trzyma drugi wbija. Nie ma na całym szerokim planie żadnego cywila inaczej ubranego, niż w żydowskie ciuchy. Wszyscy umundurowani tak, aby nie było pomyłki. Żydzi w swoich tradycyjnych strojach, Polacy w tradycyjnych mundurach. Wszyscy eleganccy. Kopią równo i solidarnie ze świadomością jak bardzo  ojczyzna potrzebuje tego ich kopania.

Ja nie wierzę, aby scenę kopania okopów nakręcił tak doświadczony i znany reżyser jakim jest Jerzy Hoffman. Ja myślę, że jest to etiuda jakiegoś studenta filmówki nakręcona w ramach praktyk studenckich. No chyba, że Jerzy Hoffman zapowiada tą scena powrót do socrealizmu, to wtedy tak. Ale wobec tego proszę się spodziewać, że następny jego film będzie miał tytuł: Zaorać kraj nad Wisłą. Prawda, że czerstwy dowcip? Proszę go potraktować jako wyraz mojej bezradności wobec tego hoffmanowego dzieła. Celowo nie napisałem filmu. To nie jest zwykły film. To jest dzieło. 

A z tym porozumieniem pond podziałami, nie było dobrze. Wielu wychowanych na tej ziemi, miało łzy w oczach, kiedy Armia Czerwona zawracała spod Warszawy. 

Od kilkudziesięciu lat leży i czeka fantastyczny materiał, który, aż prosi się o sfilmowanie. Dlaczego  nie został wykorzystany? Aha zapomniałem. Adam Michnik prosił, aby o Mackiewiczu, Józefie Mackiewiczu, nie wspominać, bo się zezłości. Czy my aby na pewno żyjemy w wolnym kraju?

Prawdziwego filmu o wojnie polsko bolszewickiej nie ma i nie będzie. Nie będę tego uzasadniał, powiem tylko że takiego filmu nie chce nikt. Ani piłsudczycy, ani postępowcy. Ci drudzy wiadomo dlaczego, a tych pierwszych, nie rozumiem. Wchodzą w sojusz z futurystami jak pszczoły w dym, nie rozumiejąc, że stosowana jest dokładnie taka sama taktyka, jaką stosował Lenin w czasie rewolucji i wojny domowej. Taktyka zawierania sojuszy, obowiązujących tylko do czasu rozprawienia się z aktualnie groźniejszym przeciwnikiem. A potem przychodzi kolej na sojusznika. Tak samo będzie z Piłsudskim. Na razie mamią wspólnym dmuchaniem w Jego balon. Ale przyjdzie taki czas, że podmienią Piłsudskiego na jakiegoś wesołego futurystę, pewnie równie łatwo jak to zrobił Hoffman z por. Kowalewskim. I co wtedy? Trzeba się zastanowić, póki czas. Wszyscy wiemy jak łatwo jest przekłuć balon, szczególnie jak za mocno nadmuchany. Zresztą, o właśnie!, może o to chodzi, żeby dmuchać go tak długo, aż sam pęknie. Oj, łojoj. cóż by to była za piękna katastrofa. No i winnych brak.

Proszę się zastanowić nad wizerunkiem Marszałka przedstawionym w tym filmie. Jeżeli taki jego obraz zostanie utrwalony, to zapewniam, że nie ma on szans obrony przed dowcipasmi jakiegoś przyszłego gminnego clowna. Żadnych.
 
Skoro jesteśmy przy Marszałku, to jeszcze chwilę się przy nim zatrzymajmy. W filmie jest scena, kiedy Piłsudski, pyta Wieniawy: jak tam korpus dyplomatyczny?. Wieniawa odpowiada, że wyjechali wszyscy, tylko przedstawiciel Watykanu pozostał.

Kościół wie co robi, kwituje Marszałek, głosem pewnym swego.

Pomijając oczywisty fałsz tej sceny, w zestawieniu z relacjami osób które w tamtym czasie przebywały w otoczeniu Marszałka, zastanówmy się nad jego działaniami w kontekście tych właśnie słów. Marszałek opuszcza Warszawę 12 sierpnia, po złożeniu dymisji na ręce Witosa. Wywozi rodzinę do dalekiego Bobowa i wraca do Puław, gdzie wyznaczył siedzibę swojego sztabu. Czyli de facto, jakbyśmy tego nie nazywali, sam również przeniósł się na pewien czas  poza Warszawę.  Proszę zwrócić na ten aspekt swoją uwagę.

Ofensywa znad Wieprza jest pod każdym względem operacją względnie łatwą. Jej termin Piłsudski wyznaczył na 17 sierpnia, czyli w piątym dniu obrony. W tym czasie wszystkie sowieckie siły musiały być związane walką i poważnie osłabione, zarówno moralnie jak i fizycznie. Pojawienie się na ustabilizowanym froncie tak dużych sił, rozstrzygało wynik walki w sposób bardzo spektakularny i widowiskowy. To był bardzo dobry pomysł, ten manewr znad Wieprza. Ale Wódz Naczelny powinien być w Warszawie, bo tam się rozstrzygały losy stolicy i prawdopodobnie losy kraju.  Hans von Seeckt był gotów i czekał z utęsknieniem na jej upadek. Są tacy co twierdzą, że już dogadywał się z Trockim. Czy Ententa broniłaby niepodległości Polski? Czy Francuzi zaatakowaliby Niemców zajmujących ziemie dawnego zaboru pruskiego? Tego nie wiemy. Za to możemy być nieomal pewni tego co zrobiliby Anglicy. Anglicy zapewne ustnie okazaliby sympatię naszemu narodowi, bo pisemnie to za dużo fatygi, a potem stanęli na czele jakiegoś nowego komitetu i wszyscy razem, po wyrażeniu sztampowego ubolewania nad Traktatem Wersalskim, pokroili Europę od nowa, zwracając uwagę, że jednak tej Polski nawet stu dwudziestoparoletnia niewola niczego nie nauczyła.

Aha, tak przy okazji. Przestańmy pozwalać się mamić perspektywą zbawców zachodniej cywilizacji przez powstrzymanie komunizmu w jego marszu na zachód. To mit którym karmiona jest nasza pycha. Żadnego marszu by nie było. Na zdobyciu stolicy Polski sprawa się kończy. Granica między bolszewikami a Niemcami wraca do tej z 1914, traci niepodległość cała Pribałtika, a  Rumunia i najprawdopodobniej Węgry stają się  państwami bolszewickimi. I na tym koniec. O to szła gra. No i o bezpośrednią granicę z Niemcami na której zależało Leninowi i która zdążyła wpisać się w tradycję dyplomacji europejskiej. Lenin doskonale wiedział, że próba zaatakowania Niemiec kończy żywot jego bolszewickiego kraju. Jestem pewny, że po upadku Warszawy pierwszą rzeczą którą robi Anglia to wystawia gwarancje bezpieczeństwa zachodnich granic Niemiec, Francja nie ma wyjścia, albo milczy, albo się przyłącza, po uzyskaniu gwarancji swoich zdobyczy, a Niemcom dwa razy nie trzeba powtarzać. Postanowienia demilitaryzacyjne zostają zawieszone z powodu nadzwyczajnych okoliczności (swoją drogą w zasadzie nigdy nie weszły w życie, bo chyba nie wyobrażamy sobie, że wywiad brytyjski nie wiedział co się dzieje na poligonach nad Wołgą ) i w dwa najdalej miesiące, zmobilizowana zostaje świetnie wyszkolona, świetnie wyposażona, doświadczona i bitna, a przede wszystkim żądna rewanżu, powiedzmy dwu - trzy milionowa armia niemiecka, oczywiście pod międzynarodowym nadzorem, która z tymi przebierańcami co przyszli bosi i głodni pod Warszawę, wcale nie musiałaby walczyć. Wystarczyło by im powiedziała, aby sobie poszli skąd przyszli. Zresztą przy takim nasileniu dezercji z RKKA (tylko w czasie Bitwy Warszawskiej kilkadziesiąt tysięcy) to do  Berlina doszedłby tylko sam Tuchaczewski. Powiem więcej. Sam Lenin, nie pozwoliłby im wychylać nosa poza Wisłę. Za dobrze znał historię, aby wyhodować na swoje nieszczęście, kolejnych dekabrystów.  A w rewolucyjne żagwie rzucane w pruskie społeczeństwo nawet dzieci wracające z kolonii w ojczyźnie ordnung nie uwierzą, szkoda gadać. To dlatego wobec delegacji polskiej w Spa ententa zachowywała się z niezwykła arogancją. To dlatego pozwolono spokojne strajkować dokerom w brytyjskich portach a Czechom nie przepuszczać Węgrów i amunicji do Warszawy. Oni nie obawiali się żadnego bolszewickiego pochodu. Wręcz przeciwnie. Takie rozwiązanie naprawdę załatwiało parę spraw. Na przykład opróżnienie przepełnionych magazynów wojskowych, na przykład rozkręcenie gospodarki i odsunięcie kryzysu gospodarczego. Bo wojna to jest dobry sposób na takie bolączki. Oczywiście jeszcze parę innych drobiazgów politycznych dałoby się przy okazji załatwić, w tym kilka obarczonych ryzykiem tarć i zgrzytów, ale dyplomacja brytyjska ma duże doświadczenie w załatwianiu trudnych spraw. To jej żywioł. Załatwianie trudnych spraw cudzymi rękami to jej specialite de la maison.

Jeszcze jedna uwaga w tej kwestii. Proszę sie przyjrzeć jak zachowują sie Czesi, kiedy Tuchaczewski idzie na Warszawę. Zatrzymują broń zakupioną przez Polskę i zatrzymują Węgrów, którzy przewidując zagrożenie dla swojego kraju, wysyłają do Warszawy wojsko. A Czesi? A Czesi jakby tego wszystkiego było mało zajmują nasze Zaolzie i wszystko mają w nosie. Skąd u nich tyle pewności, że nic im nie zagraża po upadku Polski? Czyżby  mieli jakieś gwarancje nietykalności? Nie może być inaczej. Musieli mieć. Ciekawe od kogo? Bo chyba na łaskę Lenina upojonego bolszewizacją Niemiec i Francji nie mogli liczyć? A może właśnie na to liczyli, jako militarny jego sojusznik. Bo kiedy Tuchaczewski atakował Warszawę, oni dziarsko maszerowali na Cieszyn, czyli jakieś braterstwo broni ich łączyło. I jeszcze dalej chcieli iść, ale Tuchaczewski musiał się cofnąć. 

Szanowni państwo. Gdyby Czechom zagrażała utrata niepodległości lub bolszewizacja, to silny korpus czeski, wojsko węgierskie, cały Front Południowy Iwaszkiewicza oraz Rumuni, bo zapewne też by się przyłączyli nakłonieni przez Francję, goniłby Budionnego aż pod Kijów. A lord D'Abernon nigdy nie napisałby w swojej książce tego kawałka o osiemnastej decydującej bitwie... itd. On nie napisałby żadnej książki. Po co zostawiać po sobie jakieś ślady?. Imperium działa dyskretnie. A, że było inaczej i korpus czeski szedł po polskich ziemiach a nie ukraińskich, to wypadało mieć gest i coś napisać dla Polaków miłego. I napisał. I wszyscy za nim połusznie przepisują.

Była to taka mała pozafilmowa wstawka. Chociaż, nie do końca, bo ma to jakiś związek z filmem. W filmie kilka razy widzimy Lenina zapowiadającego wyzwolenie Europy z burżuazyjnego ucisku, i są to sceny prawdziwe. Nie ma żadnej sprzeczności między jego zapowiedziami bolszewickiej ofensywy na wies mir a jej zakończeniu w Warszawie.  Lenin miał doskonały zmysł propagandzisty. Widział, że do zbudowania państwa bolszewickiego potrzebny jest mu mit. A mit imperium proletariackiej dyktatury od Władywostoku do kanału La Manche, ma swoją uwodzicielską moc.  I po drugie. Te jego płomienne przemowy do zachodnich działaczy Kominternu miały na celu wzmocnienie propagandowe ognisk zapalnych dywersji bolszewickiej na zachodzie, miały tworzyć bazę dla agitacji komunistycznej i przygotowywać ideologiczny grunt dla poputczików i pożytecznych idiotów, i wreszcie to wszystko razem miało doprowadzić do uzależnienia od Moskwy krajów zachodu, ale nie poprzez jego militarny podbój, lecz wpływy polityków uzależnionych od Moskwy, poprzez podległość służbową w ramach międzynarodowych struktur tzw. ruchu robotniczego.

A zatrzymanie marszu na Wiśle, wyjaśniłby koniecznością pieredyszki i koncentracji na jednym kierunku - na kierunku południowym. To dlatego właśnie zatrzymał Budionnego pod Lwowem. Dzisiaj już wiemy, że Stalin realizował jedynie jego rozkazy, a nie swoje ambicjonalne projekcje. Lenin zbyt długo żył na zachodzie aby marzyć o jego militarnym podboju. Kim? Czym?  Zdecydowanie bezpieczniejszą metodą realizowania swoich zadań jest zadbanie o umieszczenie w parlamencie każdego kraju, ludzi, którym wydaje się rozkazy. Efekt właściwie taki sam, a nie potrzeba nowoczesnych czołgów.

Ach, ta demokracja! Cóż to za piękny ustrój. Kto się oprze pokusie  oddania głosu na polityka obiecującego zrobić z nas dyktatora.    
 
Ale dość kpin. Jak było wszyscy wiemy. I myślę, że wszyscy musimy się zgodzić co do jednego. Manewrem, mógł kierować ktokolwiek. W tej operacji nie można było niczego zepsuć. Rydz poradziłby sobie lepiej niż dobrze, z wbiciem bolszewikom bagnetu między łopatki. Inaczej rzeczy mają się z obroną Warszawy. Tu naprawdę było gorąco. A odwodów brak. A ze świeżym rekrutem i ochotnikami bywa różnie. Trzeba było podejmować dramatyczne decyzje, jak np. stawianie kordonów śmierci za plecami własnych linii obronnych. Podobno nie zostały użyte, na szczęście, ale czarną robotę ktoś musiał wykonać.

Dlatego to tu powinien być Wódz Naczelny. W takim przypadku, wszystko byłoby jasne. I nikt nigdy nie sprzeczałby się, ani o autorstwo planu Bitwy (problem całkowici sztuczny, mówiąc językiem współczesnym: "medialna wrzutka" odciągająca uwagę od istoty sprawy ) ani też warszawianki nie musiałby całować po butach Weyganda, który, ani z  Bitwą, ani z planem nie miał właściwie nic wspólnego, ale po tych wyrazach wdzięczności się chłopinie we łbie przewróciło i zaczął pisać głupoty na stare lata.

Gdyby Marszałek był w Warszawie w czasie, kiedy grozę bolszewickich armat zagłuszały dzwony warszawskich kościołów, gdyby to on witał przywiezione spod Ossowa na platformie browaru Haberbusch i Schielle ciało księdza Skorupki, gdyby to on nad ciałem księdza odczytał wypowiedziane 31 lipca przez niego słowa: Bliski jest dzień. Nie minie 15 sierpnia, dzień Matki Boski Zielnej, a wróg będzie pobity zapowiadające Cud nad Wisłą byłby wielki, byłby królem, byłby Bogiem warszawskiej ulicy. Byłby tym, kim tylko by zapragnął. To jego by całowano po nogach i żaden Rozwadowski, żaden Haller, żaden Sikorski o Weygandzie nie wspominając nawet, nie śmieliby spojrzeć w jego stronę bez poczucia swojej marności. I nawet milion Strońskich i cała obrzydliwa endecja podniesiona do stu tysięcy kwadratów, też Jego sławie by nie zaszkodziła. Tylko z jednego powodu. Ulica wiedziała, kto z nią był w najdramatyczniejszych momentach i kto jej bronił. Można rozbudzonymi emocjami sterować, owszem, ale nie da się ich oszukać tak nachalnie podstawiając pod nie chłodną logikę zamiast autentycznego przeżycia. Marszałka, kiedy Warszawa kipiała od nadziei i strachu, w niej nie było.

To jest zagadnienie z zakresu psychozy mas i żadne racjonalne analizy nigdy nie zdadzą tutaj egzaminu. Niewielu jest polityków w naszej historii którzy lepiej od Piłsudskiego potrafili z jej efektu korzystać. Chyba nikt. Tym razem zawiodła go intuicja. I trochę nie miał szczęścia. Kiedy osiemnastego przyjechał do Warszawy, bolszewickich armat nie było już w niej słychać. Emocje powoli wracały do normy. A Warszawa czciła swoich bohaterów, jeżeli nawet na te honory nie zasługiwali i zbierali owoce nie tylko swojej pracy. Nawet jeżeli Piłsudski zasługiwał na nie bardziej, to decydowały emocje tłumu, a nie sztabowe analizy i dzinnikarskie pióro. To nie jest sprawiedliwe. Ale na sprawiedliwość nie można się obrażać.

Żeby była całkowita jasność. Artykuły Strońskiego po 18.08.20 uważam co najmniej za nieodpowiedzialne,  a z moralnego punktu widzenia wręcz podłe.  To jedna strona medalu. Ale tylko jedna.

Bitwa Warszawska. Kiedy się zaczęła?, kiedy skończyła?. Na jakim obszarze była prowadzona? Od kiedy do kiedy i gdzie, to nie ma żadnego znaczenia. O to niech spierają się sztabowcy i historycy. Ulica ma to gdzieś. Wspominam o tych róznych wersjach, bo jest wielce symptomatyczne i ciekawe jak duże są w tym względzie rozbieżności między historykami. Powstało kilka wersji i samo  to o czymś świadczy. Nie chodzi o to aby je teraz omawiać. Nie o tym jest ten tekst.

Wszystko jedno którą wersje przyjmiemy, dla warszawiaków Bitwa trwała kilka dni w środku sierpnia z dniem 15 tego miesiąca jako dniem centralnym i rozegrała się na polach Radzymina i Ossowa. Tylko z tego miejsca dochodziły do Warszawy bezpośrednie odgłosy walki. To z wynikiem walk właśnie tutaj toczonych warszawiacy skojarzyli swoją wolność lub mitręgę. A wraz z setkami przywożonych rannych i zabitych, rósł strach i przerażenie. Dla nich były to najważniejsze boje tej wojny. Mają do tego prawo. Wszelkie próby tłumaczeń, że te ossowsko - radzymińskie boje były bez znaczenia, zawsze zostanie odebrane jako deprecjonowanie przeżytej przez nich trwogi. Jako próba marginalizacji towarzyszących im emocji. Takie próby musiały spotkać się z niechęcią ulicy. Nawet, gdy były bardzo logicznie uzasadnione. Może nawet ich nadmierna logiczność zaszkodziła najwięcej, przecież powszechnie wiadomo, że logika kłóci się z emocjami mas. Piłsudski, powinien o tym wiedzieć.

I dlatego powinien być w Warszawie, cały czas tam, gdzie jego sztab. Albo gdyby przybył choćby 16 -go ze swoja grupą uderzeniową i oczyścił przedpole z plugastwa, feta na Jego cześć w Warszawie przerosłaby wielokrotnie, tę pokazaną w filmie, po powrocie z Kijowa. Ale aby zdążyć, musiałby wyruszyć znad Wieprza 14-go,  tak jak go prosił Haller z Rozwadowskim. Poczekał dwa dni. Błąd?

Zawsze jest tak, że najłatwiej oceniać decyzje dowodzących po ich efekcie. Jak trudno jest je podejmować w czsie rzeczywistym, Piłsudski pisał i mówił wielokrotnie. Dlatego dziwi mnie jak wiele ocen pojawiło się po jego powrocie do Warszawy, zdecydowanie za dużo. Zdecydowanie za dużo w tych ocenach było subiektywizmu i nie uwzględniania okoliczności w jakich były podejmowane. Wielka szkoda, że Marszałka nie było Warszawie, albo nie wyruszył z Puław 14-go.  Kiedy do niej przybył, stolica w mniemaniu jej mieszkańców, najgorsze miała za sobą. O to również nie wolno mieć do warszawiaków pretensji. Niestety to spóźnienie urodziło w przyszłości gorzkie owoce. Marszałek zdecydowanie powinien być w Warszawie, póki bolszewik na nią nacierał!. Takie jest moje zdanie.


Mit śmierci księdza Skorupki został stworzony przez komunikat prasowy Sztabu Generalnego wydany 15 sierpnia. Śmierć księdza, tak prawdę powiedziawszy nie została nawet zauważona w czasie walk i nie miała absolutnie żadnego wpływu na ich przebieg. Ten komunikat miał jednoznacznie propagandowy charakter i był uzasadniony sytuacją na froncie, szczególnie moralnie nagannym zachowaniem niektórych oddziałów wojska pod Radzyminem. Zapewne gdyby Marszałek był w Warszawie, również by się pod nim podpisał, a może nawet sam by go zainicjował, doceniając skalę zagrożenia. Komunikat tworzący mit śmierci księdza, który w stule i z krzyżem w ręku prowadził tyralierę do ataku swoje ostrze kierował przeciwko bolszewii, w żadnym wypadku przeciwko Marszałkowi. To jest sprawa oczywista. W tym czasie zwycięstwo było jeszcze tak daleko, że nikt nie myślał o dzieleniu skóry na niedźwiedziu. Dlaczego więc rozpętała się burza?
I dlaczego to się ciągnie nadal?

Paradoksem jest to, że bitwy na przedmościu rzeczywiście nie miały w zasadzie żadnego znaczenia militarnego. Były to boje, bitwy i potyczki z udziałem paru dywizji. Drobiazg w skali całej operacji wojennej. Gdyby rzecz nie działa się o przysłowiowy rzut beretem od stolicy, walki te utonęłyby w stekach im podobnych. Ale to wyjątkowe miejsce nadaje tym walkom całkiem inny wymiar. Co by się stało, gdyby nawet niewielki, parotysięczny oddział bolszewików przedarł się do stolicy? Jaki by to miało wpływ na dalszy przebieg wojny? Jak ułożyły by się jej fronty? czy udałoby się ją odbić, etc. etc. Mnóstwo pytań. Może byłoby tak jak w Płocku, gdzie zagony Gaja zamiast zdobywać most, zajęły się grabieżą i gwałtami, więc udało się odeprzeć agresora względnie łatwo dzięki postawie jego mieszkańców. Obrona Płocka jest jedną z piękniejszych kart polskiego patriotyzmu w tej wojnie. Jak byłoby w Warszawie? Być może tak samo.

Mity, mity, mity i jeszcze raz mity. W ten sposób jedno z najważniejszych wydarzeń historycznych naszych dziejów przekształcone zostaje w mit. Do tego harmideru w który trudno się połapać, Hoffman dorzuca bezkarnie garść swoich oszukanych mitów.  Mit futurystów, mit solidarności polsko - żydowskiej, mit sprawiedliwego komisarza Bykowskiego, mit dwuwyrazowych generałów (tak jest!), mit ociemniałego intelektualnie jednego z najlepszych kryptologów świata, mit Piłsudskiego broniącego Polski wbrew jej samej, a w każdym razie wbrew jej klasie politycznej i jeszcze i jeszcze. Za jakiś czas na hasło wojna polsko - bolszewicka wszyscy reagować będą wzruszeniem ramion. Co najwyżej jej smutna historia upadku, posłuży jakiemuś następnemu futuryście, jako objaśnienie dlaczego polskość to nienormalność.

Powtarzam z naciskiem: prawdziwego filmu o wojnie polsko bolszewickiej nie ma i nie będzie!. Wśród wielu wiarygodnych i prawdziwych relacji, mamy dwie wyjątkowe. Są  to relacje bezpośrednich uczestników tych wydarzeń Izaaka Babla i Józefa Mackiewicza. Jakakolwiek opowieść o tamtych czasach, która odrzuca relacje wspomnianych pisarzy, nie jest wiarygodna. Tylko film uwzględniający atmosferę tamtych dni utrwaloną przez obu literatów możemy traktować poważnie. Reszta to futurystyczne wygłupy. Hoffman sobie po prostu z nas drwi. Przypomniał sobie kawałek Jasińskiego:  One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński/ Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff. i mając  świadomość, jak bardzo zełgał w swoim filmie, obu pisarzy potraktował bardzo obcesowo. Obcesowo? Po chamsku i już. Trzeba z panem reżyserem rozmawiać zrozumiałym dla niego językiem. On doskonale wie, że aby jego wersja mogła zaistnieć, trzeba  wypchnąć z naszej świadomości tamte dwie. Jest na tyle perfidny, że wcale tego nie ukrywa. O Mackiewiczu już było, o Bablu za chwilę.     
 
Panie reżyserze Hoffman, pytam pana publicznie, po co to zadęcie? Po co ta Bitwa Warszawska 1920 w tytule? Po co te aluzje do historii. Chciał pan nakręcić wodewil komediowy - proszę bardzo. Trzeba było nazwać ten film np. "O przygodach ułana i tancereczki dykteryjek kilka" i nie ma sprawy, nie czepiałbym się pana i pańskiego "fresku historycznego", wcale. Obracaj pan sobie tym kalejdoskopem do woli, nikt by się nie czepiał, bo nikt by pańskiego filmu nie traktował na serio i do jego oglądania młodzieży ze szkół nie wypędzał. No chyba, żeby sobie pooglądała nogi Nataszy i jej pępek, tyle. Czysta rozrywka zawsze jest w cenie i dobrze zrobiona, ujmy nikomu nie przynosi, wręcz przeciwnie. Trzeba się było wykazać kunsztem i palnąć porządny musical komediowy, i wszyscy byśmy gratulowali sukcesu. Wszystko przez ten tytuł, powtarzam. Przez ten tytuł zmuszony jestem nazwać pański film propagandową szmirą.

Jeżeli obiecuje się widzowi przedstawienie kawałka dziejów jego ojczyzny, niezwykle ważnego kawałka, to psim obowiązkiem jest dołożyć najwyższej staranności, aby film, który będzie w sposób naturalny traktowany przez wielu, jako źródło wiedzy ( zgodnie z deklaracją zawartą w tytule ) i w ten sposób wpływać będzie na świadomość historyczną, całego pokolenia, (pozostaję mieć złudną nadzieję, że tylko jednego) był po prostu rzetelny. Sine ira et studio,- szanowny panie Hoffman. Dochowania wymogów tej zasady domaga się odpowiedzialność i uczciwość wobec pamięci. Swoim filmem pamięć tę pan fałszuje i w konsekwencji hańbi pamięć tych, którzy oddali w tej wojnie życie. Odnoszę wrażenie, że tę całą sine ire.. ma pan Hoffman po prostu w .. nosie.

Otóż jest tak, że wszystkie próby opowieści o tamtej wojnie, odrzucające relacje wspomnianych pisarzy, muszą zakończyć się farsą. Albo żenująca farsą jeśli w swoje łapska temat złapie lewak. A jak juuż go złapie  to mu wyjdzie takie "gówno" jakie wyszło Hoffmanowi. Ma rację pan Kamiuszek, ma rację po stokroć. Temat nie zrobi z gówna arcydzieła.
 
Skoro jesteśmy przy Bablu, to będę miał do czytających prośbę. Proszę obejrzeć dokładnie kadry z 99 minuty filmu. Zobaczycie tam państwo zabitego bolszewika, którego jedzą szczury. Proszę mu się przyjrzeć uważnie, a potem porównać z tym chociażby zdjęciem Izaaka Babla. Prawda, że podobni? Ja powiem więcej. Tacy sami.  

Jeżeli zdaniem Hoffmana, aktor grający Lenina jest podobny do Lenina, a aktor grający Stalina jest podobny do Stalina, że o Olbrychskim nie wspomnę, to ten statysta, którego jedzą szczury, nie jest podobny do Babla, tylko on jest Bablem. Proszę dokładnie sprawdzić. Nie wierzę w przypadek. Hoffman daje znak. Znak swojej drwiny. Można drwić i szydzić z historii w dowolny sposób. Stary świat zdechł, a jego historię tworzę ja, od nowa i według moich fantasmagorii. Jak wielki futurysta Bruno Jasieński tworzył poezję. A Babel, że mi nie pasuje zostanie zjedzony przez szczury. A Mackiewiczowi zepsuję jeden z jego najbardziej rozpoznawalnych dialogów. A co? Kto mi co zrobi?  Czy któryś z historyków bądź recenzentów, wspomniał coś o Bablu. Ktoś się za nim ujął? Nikt?. A za Mackiewiczem? Też nikt? Ja przynajmniej nic nie słyszałem. Proszę podpowiedzieć, jeśli coś takiego miało miejsce. Proszę mnie poprawić. 
 
I kiedy już to wszystko przetrawimy, to zapytajmy dlaczego tego Babla widzę tylko ja? Dlaczego nie widział go nikt z wcześniejszych recenzentów? Odpowiedź jest banalna. Cenzura. Wspaniała, doskonała idealna autocenzura w której obecnie żyjemy. Ta z Mysiej, przy tej obecnej, była tak głupia jak te szczury, które w biały dzień w środku bitwy wyszły lizać sok malinowy z truchła statysty o fizjonomii Izaaka Babla. Tylko bardzo proszę nie tłumaczyć,że ten facet co tam leży to jest szczurzy treser, i nie jest to wina Hoffmana, że do Babla podobny, bo zapytam czemuż to zabity szczurzy treser założył sobie okulary dokładnie takie, jak te zrośnięte w naszej świadomości z twarzą pisarza z Odessy? Też przypadek?
 
Otóż na zasadzie takiego odpustowego teleskopu reżyser Hoffman zbudował swój film. Obrót - obrazek, obrót zmiana obrazka, i jeszcze, i jeszcze, i za każdym razem ślicznie. Ale gdy zechcemy uwolnić obrazek z magicznej tuby, to okazuje się, że w środku jest gówno, a nie obrazek, i że mamy do czynienia z takim samym oszustwem jak przy tej magicznej tubie z trzema szybkami i trocinami z plastiku.
 
Jeżeli spojrzymy na film Hoffmana przez pryzmat tych plastikowych trocin to zobaczymy Józefa Piłsudskiego, któremu do uratowania Ojczyzny potrzebni byli, oprócz samego siebie, jeszcze: dwaj futuryści do odczytania sowieckich szyfrów, plus jeszcze jeden główny futurysta, właściwie nie wiadomo po co, bo przez cały film płynie jak korek od szampana w basenie oczyszczalni ścieków, plus jedna piękna szansonistka do obsługi cekaemu, której tak się przytrafiło, że nie miała nawet przed kim sukni ślubnej zdjąć, bo jej mąż (korek-futurysta) poleciał Ojczyznę ratować, tak nieszczęśliwie, że gdyby go bolszewicy nie wyzwolili, to zanim se chłopak raz wystrzelił, a już  nadęty zupak i służbista chciał go rozstrzelać niesprawiedliwie, bo sie spocił razem z kolegami z sądu kapturowego. No i po co się tak spieszył? Jakby został to może i film by zyskał i Natasza parę groszy więcej zarobiła. A wobec ojczyzny i tak w tym czasie bumelował, bo tak wyszło, że stażowe odrabiał u Bykowskiego.
 
A co do samej bitwy to zdaniem reżysera Hoffmana wyglądała tak. Dwa futurystyczne lumpelasy łamią sowiecki szyfr, dzięki czemu Piłsudski plan układa, w którym szansonistka na wprost maximem, a jej mąż z boku szablą bolszewików wysiekli. Ot, i cała Bitwa Warszawska wg. reżysera Hoffmana. The end. No dobra, było jeszcze trzy tysiące statystów, Ferency z hemoroidami, konie, śpiewy i Bohun ( ten kawałek też zerżnięty z Mackiewicza) i 3D ale nie w moim komputerze. I jeszcze jacyś natchnieni biegacze od księdza Skorupki. I to już naprawdę koniec.
 
Tak, to koniec, ale tylko tego tekstu. Sowo wyjaśnienia dla osób które nie czytały Lewej wolnej (wstyd!). Jako motto umieściłem ostatnie zdanie z tej powieści, wypowiedziane przez żonę Karola Krotwskiego, tego samego, któremu kapral Brąkiewicz nie kazał się modlić ze strachu. Karolina, to ich córka urodzona w 1920 roku i  symbolizuje odrodzony naród polski. Jaki on będzie?- oto jest pytanie. A dlaczego Karolina może nie mieć wózka, dowiecie się państwo, po przeczytaniu powieści.   
 
Mackiewiczowi jego wrogowie stawiali ciężki zarzut. Zarzut antypolskości. To bzdura. Przemawiała przez niego rozpacz, że Polska jako spadkobierczyni wielkiej idei państwa wielonarodowościowego nie potrafiła obronić tożsamości tych ziem, swoich dawnych ziem przed ich bolszewizacją. Tak,  jest to prawdą, że Mackiewicz wobec Polski i jej przywódców miał wysokie wymagania. Być może zbyt wysokie i nierealne. Ale w jego pragnieniach tkwi ogromna wiara w siłę polskości i jej moc sprawczą. Bo tylko posiadając taką wiarę, można stawiać przed narodem tak wygórowane zadania. 
 
I tym stwierdzeniem chciałbym się pożegnać mając nadzieją, że po prawie stu latach (to nie błąd) bolszewizacji pozostało w nas tyle siły, aby wypchnąć za drzwi naszego domu wszystkie słodkie mity, którymi karmią nas jak ambrozją, powiedzmy to otwarcie, nasi wrogowie.   
 
W środowisku Klubu Ronina trwa bardzo ciekawa i pożyteczna dyskusja pod hasłem: Jak to przerwać. Mam propozycję. Zacznijmy od bojkotu filmu pana Hoffmana. Reszta, jestem o tym przekonany, powoli sama się pojawi, łącznie z wózkiem dla Karoliny.  
 
DeDeeN
O mnie DeDeeN

Przezorny. Nigdy nie spadnę, bo nigdzie nie włażę.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura